19 grudnia o 2.30 odbyła się eksportacja ciała Prezydenta na zamek do Sali rycerskiej.
Podczas pochodu nie zakłócono spokoju.
Za trumną szła rodzina, następnie marszałek Sejmu, ja za nim; następnie gabinet ministrów, członkowie Sejmu i Senatu, generalicja, różne delegacje, i ogromna ilość publiczności, stały szpalery wojsk. Był mroźny dzień, prószył drobny śnieg… pochód trwał z górą 2 godziny.
Warszawa, 19 grudnia
Jan Jacyna, 1918–1923 w wolnej Polsce. Przeżycia, Warszawa 1927, [zachowana pisownia oryginału].
W przeddzień imienin Pana Prezydenta Rzplitej o godz. 12 w południe młodzież szkół średnich i powszechnych wraz z pocztami sztandarowymi oraz delegacje harcerzy przybyły na dziedziniec zamkowy, celem złożenia hołdu dostojnemu solenizantowi. […] Orkiestry szkolne odegrały hymn narodowy. Następnie jedna z uczennic w serdecznych słowach złożyła życzenia imieninowe i hołd Dostojnemu Solenizantowi w imieniu młodzieży szkolnej, zakończony okrzykiem na Jego cześć.
Warszawa, ok. 1 lutego
„Express Poranny”, 1 lutego 1936, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Wielkie bale dopiero się zaczynały. Otwierało je wszystkie wielkie noworoczne przyjęcie na Zamku u prezydenta Mościckiego. Było to przyjęcie monstre, ale bardzo ekskluzywne, dla całego korpusu dyplomatycznego i całe tak zwanej elity. Otrzymać zaproszenie było bardzo trudno, bo lista gości ustalana była i zamykana dość wcześnie, a każda osoba otrzymywała imienne zaproszenie. [...]
[...] miałam tam mieć na sobie najpiękniejszą suknię, jaką pamiętam. Była to suknia z poziomych pasów jedwabnych, farbowanych od najciemniejszego fioletu do różowych jak ciało, rozszywanych tej samej szerokości delikatną szaroróżową koronką, której prawie nie było widać. Tak to wyglądało, jakby dół osoby był w cieniu, a kolor rozjaśniał się coraz wyżej, przez wszystkie odcienie fioletu. Na to wkładało się płaszcz bardzo surowy w kroju, amarantowy, z wielkim ogonem, długimi wąskimi rękawami, tysiącem guziczków i małym stojącym kołnierzykiem pod brodą. [...]
Bal zaczynał się przed północą. Samochody zajeżdżały przed główne wejście zamkowe z pierwszego podwórza przed czerwony chodnik. Na dole była szatnia i zaraz wszyscy wchodzący ustawiali się po dwoje, aby schodami wejść do miejsca, gdzie prezydent witał każdego przy wejściu do sal zamkowych. [...]
W światłach i gwarze wchodziłam na schody w swoim płaszczu, podtrzymując jego ogon. Zauważyłam, że ci przede mną i ci za mną ślicznie się do mnie uśmiechają i bardzo zwracają na mnie uwagę. W pewnej chwili spojrzałam, z kim idę w parze, i zmartwiałam. Był to nuncjusz papieski Monsignore Marmaggi. Miał na sobie taki sam ubiór jak ja. Ten sam amarantowy płaszcz na tysiąc guziczków zapięty, ten sam stojący kołnierzyk, ten sam wspaniały kolor, takie same amarantowe trzewiki, jak moje jedwabne. On także, idąc po schodach i witając się na prawo i lewo, dopiero teraz mnie zobaczył. Stanął jak wryty, a potem zaczął się śmiać bez żadnego opamiętania, a z nim wszyscy dookoła, bo musieliśmy być niezłą parą. Monsignore chwycił mnie pod rękę i pokrzykując: „Infine, infine, ecco la papessa” [Wreszcie, wreszcie, oto papieżyca], wkroczył do sal balowych. Po przywitaniu z prezydentem chciałam mu uciec, ale on tak się doskonale bawił, że nie puszczał mnie od siebie, kazał siedzieć obok na kanapce, żądał całowania mnie w pierścień i ledwo wreszcie pozwolił zdjąć płaszcz, abym mogła pokazać cudowną suknię pod spodem.
Warszawa, ok. 1 stycznia
Monika Żeromska, Wspomnienia, Warszawa 2007.
Wszędzie na ulicach pobite konie leżące w kałużach krwi, bez uprzęży, lub [...] pasące się spokojnie na skwerkach. Ani jednego człowieka, ani jednego auta nie spotykam na całej przestrzeni od Cytadeli do Nowego Światu. [...] Przejeżdżając koło Zamku jęczałem głucho, jakbym sam był trafiony. Zamek, potrzaskany granatami, z zawalonym miedzianym dachem, palił się okropnym, czarnym słupem dymu, bijącym w niebo jak sama rozpacz.
Warszawa, 17 września
Wacław Lipiński, Dziennik. Wrześniowa obrona Warszawy 1939 r., Warszawa 1989.
W czasach największej biedy i niedostatku, kiedy polskiemu robotnikowi własną krwią przyszło zapłacić za wołanie o chleb dla swych dzieci – właśnie w tych najcięższych chwilach naród polski w ciągu 90 dni uzbierał ponad 30 milionów złotych na odbudowę Zamku Królewskiego. Nie towarzyszy tej daninie żaden przymus. Jak zgodnie świadczą głosy z kraju, zbiórka ma charakter samorzutny i spontaniczny. Swe groszowe datki składają najubożsi; z głodowych rent przysyłają złotówki inwalidzi i emeryci, na listach ofiarodawców znaleźli się ludzie okrutnie dotknięci nędzą mieszkaniową, od lat marzący daremnie o zdobyciu własnych czterech ścian. Budulcem stał się więc przysłowiowy wdowi grosz. Niezwykła i powszechna ofiarność przybrała postać jakiejś powszechnej demonstracji całego społeczeństwa.
Demonstracji za czym, czy może – przeciw czemu? Co pragnie wyrazić naród pozbawiony swobody wypowiedzi tym zbiorowym i szerokim gestem ofiarności?
Zacznijmy od stwierdzenia, że decyzja odbudowy Zamku została władzom komunistycznym narzucona przez naród. Wzbraniały się one przed nią przez długie 26 lat. Za czasów Bieruta kosztem milionowych sum wzniesiono w sercu Warszawy stalinowską ohydę – Pałac Kultury, Zamek Królewski pozostawiając w gruzach. Za panowania Gomułki rozpoczął nieomal swoje urzędowanie od zapowiedzi, że Zamek będzie odbudowany. Było to widome ustępstwo wobec nacisku społeczeństwa, podyktowane koniecznością ratowania się w kryzysowej sytuacji pogrudniowej. Społeczeństwo słusznie uznało w niej zwycięstwo swojej woli nad przemocą.
Monachium, 18 kwietnia
Jan Nowak-Jeziorański, Polska droga ku wolności 1952–1973, Londyn 1974.